ďťż
piekne i madre polskie dziewczyny...




Stavro - 2006-11-09, 07:32
Trafiają na najlepsze uczelnie i do prestiżowych instytutów, są w międzynarodowych zespołach badawczych i dokonują ważnych odkryć. Polki dołączyły do naukowego świata bez granic

Bożena Woźna, informatyczka: Weryfikacja modelowa okazała się fajna

Pochodzę ze Stanek, wioski w byłym województwie częstochowskim. Mama jest krawcową, tata murarzem. Chodziłam do wiejskiej szkoły, miałam same piątki. Bardzo lubiłam matematykę tak jak tato, ale on nie mógł się kształcić.

Na studia matematyczne pojechałam do Opola. Na II roku miałam pierwszy kontakt z komputerem. Po III - studiowałam równolegle matematykę i informatykę. Na V zaczęłam uczyć informatyki w liceum.

Zostałam magistrem matematyki ze specjalizacją informatyczną i wkrótce potem asystentem na WSP w Częstochowie. Przez długi czas mieszkałam z rodzicami w Stankach. Wyjeżdżałam do pracy o siódmej rano, wracałam o 22.

Żeby się doktoryzować, musiałam nawiązać współpracę z innym ośrodkiem. Doc. dr hab. Wojciech Penczek z IPI PAN w Warszawie zaproponował mi, żebym zajęła się ograniczoną weryfikacją modelową. Miałam szczęście - weryfikacja modelowa okazała się fajna. Doktorat był odskocznią od codzienności, przygodą. Obroniłam go w 2003 roku.

Był zatytułowany: 'Ograniczona weryfikacja modelowa dla logik czasu rozgałęzionego. Szybka metoda falsyfikacji'. Rodzice byli przeszczęśliwi. Zaraz potem dowiedziałam się o ofercie pracy w King's College w Londynie. Temat był związany z tym, czym się zajmowałam. Spróbuję - pomyślałam.

Odpisali, żebym przyjechała na rozmowę. Byłam przestraszona, bo mój angielski nie był najlepszy, ale się spodobałam. Było to w dniu moich urodzin. Najpiękniejszy prezent.

1 lutego 2003 roku wylądowałam na Heathrow. Bałam się tego wyjazdu w nieznane. Ale dzięki pomocy mojego nowego szefa trafiłam do sympatycznej rodziny. Zresztą Londyn nie robi przerażającego wrażenia - to jakby seria wiosek.

Praca tu wygląda inaczej niż w Częstochowie. System nauczania ukierunkowany jest na kształcenie wyspecjalizowanych w jednej dziedzinie pracowników. Myślę, że Polacy za granicą tak dobrze sobie radzą, bo mają szerszą wiedzę.

Zajmuję się wykorzystywaniem formalizmów matematycznych do weryfikowania systemów rozproszonych i wieloagentowych. Sprawdzam za pomocą metod matematycznych, czy dany program informatyczny jest poprawny, czy nie ma ukrytych błędów. To bardzo ważne. Kilka lat temu, kiedy weszły procesory Pentium Pro, okazało się - dopiero przy seryjnej produkcji - że procesor zawiera błąd, który dotyczył pewnych operacji wykonywanych przez komputer na dużych liczbach zmiennoprzecinkowych. Firma straciła mnóstwo pieniędzy.

Praca naukowa bywa żmudna, ale jest fascynująca. Czasem idę przez park i nagle coś mi wpada do głowy. Mózg nie zawsze chce nas słuchać. Nie można pracować cały czas. Trzeba iść do kina, do restauracji, pogadać z przyjaciółmi o czymś innym niż informatyka, o tym, co nas boli i bawi. Mam tu dla siebie więcej czasu i nauczyłam się, że praca pracą, ale jest jeszcze życie. Rodziny nie mam. Nie było na to czasu.

Ale wracam do Częstochowy. Tego wymaga uczciwość. Mój instytut dał mi szansę wyjazdu na Zachód, moi koledzy prowadzili zastępstwa na moich zajęciach. Teraz z nowymi doświadczeniami możemy rozwinąć nasz wydział, mieć lepsze wyniki w rankingach i lepszych studentów. Chciałabym zrobić habilitację, znów przyjechać do Londynu i znów kolejne doświadczenia przenieść na grunt polski. Tylu wykształconych Polaków robi karierę na Zachodzie; brakuje ich w kraju. Informatyka to młoda nauka. Potrzeba nam doktorów habilitowanych i profesorów.

Marta Szulkin, biolożka, genetyczka: Teraz badam kazirodztwo sikorek bogatek

Jak byłam mała, strasznie lubiłam bawić się ślimakami i żabami. Odkąd pamiętam, chciałam być biologiem.

Wśród studentów biologii UW popularna była genetyka, bo to przyszłość. Ale mnie to było obce. Widziałam siebie jako ekologa. Interesowało mnie badanie zależności pomiędzy gatunkami. Myślałam, że genetyka do tego nie jest potrzebna, ale grubo się myliłam.

Przez długi czas pomiędzy genetykami a ekologami panowała wojna. Dla ekologów genetycy byli 'fe', dla genetyków ekolodzy to dziwacy, co latają po lesie i łapią kuny. W pewnym momencie jednak ekolodzy zdali sobie sprawę, że żeby badać ewoluowanie gatunków, potrzebują techniki molekularnej.

Ja przekonałam się o tym, kiedy na III roku wyjechałam na stypendium do Francji badać krzyżujące się ze sobą dwa gatunki małży. Projekt dotyczył genetyki. Ja, taki biolog spod lipy, a tu nagle DNA.

W czasie wakacji pojechałam do Grecji, żeby wziąć udział w akcji ochrony żółwi. Żółwie składają jaja na plaży. Żółwiki wykluwają się w nocy i instynktownie idą do wody, kierując się światłem księżyca odbitego w wodzie. Ale miasteczko obok jest silnie oświetlone, więc małe żółwie zamiast do morza wędrują do miasteczka.

Potem pojechałam do Ugandy dzięki organizacji, która co roku wysyła 15 studentów z Europy i 15 z Afryki w afrykański busz. To było niesamowite. Każdy z nas miał zadanie: postawić jakieś pytanie, zrobić badania w terenie. Ja badałam zależność pomiędzy wielkością oczek w pajęczynie a wielkością żyjących w lesie owadów. Chyba nawet coś mi wyszło, ale wynik nie był ważny. Chodziło o to, żeby nam udowodnić, że jesteśmy w stanie zadać interesujące nas pytanie i na nie odpowiedzieć. To był dla mnie umysłowy przełom. Uwierzyłam we własne siły.

Pamiętam dziewczynę z Sudanu, która pracowała na genach i wierzyła, że człowiek i małpa nie mają wspólnego przodka! Przyjechała zakwefiona i zestresowana, pierwszy raz była wśród chłopców. Byli też studenci z Oksfordu i opowiadali niesamowite rzeczy. Nie byłam pewna, czy tylko tak się przechwalają, ale pomyślałam: czemu nie spróbować? Złożyłam papiery na magisterkę do Oksfordu i dostałam się! Na UW wzięłam dziekankę.

To był intensywny rok. Napisałam pracę o kopalnym DNA, o wymarłym gatunku olbrzymiego orła z Nowej Zelandii. Uważano, że był spokrewniony z wielkim orłem australijskim. Kiedy zaczęłam badać jego kości, okazało się, że jest spokrewniony z maleńkim orzełkiem z Nowej Gwinei! To było bardzo fajne jak na magisterkę, która zwykle jest nudna. Naprawdę mi się upiekło.

Najtrudniej badać ludzkie DNA, bo łatwo temu, kto prowadzi badania, zanieczyścić je własnym DNA. Wystarczy chuchnąć. Były już mylne odkrycia, np. że ludzie pochodzą z Azji, potem się okazywało, że to Azjata analizował próbę.

Drugą pracę robiłam na sikorkach modrych w oksfordzkim lesie. Tam jest już wszystko zbadane: ćmy, ptaki, rośliny. Mówi się, że tam każda dżdżownica ma swoje imię. Badałam teorię, że jeśli sikorka jest w dobrej kondycji, to ma więcej synów, a jeśli w gorszej, to więcej córek. Bo synowie muszą walczyć o terytorium, a córki to zawsze jakoś tam sobie poradzą. Przez trzy miesiące mierzyłam suwmiarkami i ważyłam pisklaki.

Po obronie wróciłam do Polski. Miałam tu chłopaka, no i chciałam mieć dyplom UW. Obroniłam pracę na hydrobiologii i złożyłam papiery do Oksfordu na doktorat.

Teraz jestem na drugim roku doktoratu. Badam kazirodztwo sikorek bogatek - łączenie się osobników, które są bardziej spokrewnione niż średnia populacji. Mam dostęp do 50 lat badań. Tak ogromna baza danych to rzadkość.

W okresie rozrodczym, od kwietnia do czerwca, biegam po lesie. Najpierw doglądam jaj. Kiedy pisklęta się wykluwają, łapię je, obrączkuję, mierzę, ważę. W szczytowym momencie od piatej rano do wieczora jestem w terenie.

Jednak planuję powrót do Polski. W Anglii konkurencja jest ogromna. Co dwa, trzy lata zmienia się uniwersytet, żeby zdobywać doświadczenie. W pojedynkę - OK. Ale jeśli chce się mieć dzieci, jest to bardzo trudne. Ja uważam, że nauka jest wspaniała, ale trzeba mieć też własne życie.

Można jęczeć, że w polskiej nauce jest fatalnie, ale jak się ma dobry projekt, to znajdą się na to pieniądze. Jeszcze nie wszyscy nauczyli się walczyć o środki z UE, bo żeby je dostać, trzeba odwalić ogromną biurokratyczną robotę.

Elżbieta Sykulska, inżynier elektryk:Jestem energetykiem od dużych generatorów, silnych prądów i wielkich zwarć

Były nas trzy dziewczyny w domu i tata elektryk. Bawiłam się niemalże na słupach wysokiego napięcia. Tata był dumny, kiedy podczas studiów wpadałam do niego i dyskutowaliśmy na tematy elektryczne, bo oboje z mężem jesteśmy inżynierami elektrykami. On specjalizuje się w polach elektromagnetycznych, a ja jestem energetykiem od dużych generatorów, silnych prądów i wielkich zwarć. Studia doktoranckie robiliśmy na zmianę - najpierw on studiował, a ja pracowałam, potem odwrotnie. Pracowaliśmy na tym samym wydziale na Politechnice Łódzkiej.

Doktorat pisałam z linii prądu stałego - przesyłu mocy, które poprawiają stabilność systemów energetycznych. Są znacznie tańsze w użyciu, straty energii są mniejsze, ale budowa droga. Wtedy to był taki przyszłościowy temat, byłam jedną z pierwszych osób, które się tym interesowały. Mówiło się, że zostanie zbudowana linia prądu stałego pomiędzy Polską a Związkiem Radzieckim, ale nic z tego nie wyszło.

To były trudne lata - praca na uczelni plus obowiązkowe badania dla przemysłu. Nie miałam czasu ani dla siebie, ani dla rodziny. Wszystko trzeba było zdobywać, a radio kosztowało nasze dwie pensje. Byłam tym zmęczona.

W 1979 roku mąż dostał stypendium British Council do Southampton, ośrodka, który specjalizuje się w polach elektromagnetycznych. Na kilka miejsc było parę tysięcy kandydatów! Potem zapraszano go na wykłady, aż wreszcie zaoferowano mu stały kontrakt. Był styczeń 1984 roku. Nasza Hania miała roczek, kiedy przyjechaliśmy do Southampton.

Dla męża to była rewelacja. Dostał profesurę. Spełnił się.

Dla mnie to było trudne. Słabo znałam angielski, miałam roczne dziecko. Kupiliśmy mały domek. Urodziłam synka i zajęłam się domem.

Bardzo mi zależało, żeby dzieci znały polski. Zapisałam je do sobotniej polskiej szkółki. Akurat brakowało nauczyciela, więc zaczęłam uczyć. Po kilku latach zostałam kierownikiem szkoły, prowadziłam ją 15 lat. Uczyłam polskiego także na uniwersytecie.

Kiedy dzieci podrosły, a ja zyskałam nieco pewności siebie, zaproponowano mi wykłady z pracy systemów energetycznych. Po 12 latach pobytu w Anglii odważyłam się.

Od początku było widać zdolności naszych dzieci - Adam szybko liczył, Hania konstruowała z klocków lego wielkie mosty. Teraz syn kończy matematykę, ma propozycję robienia doktoratu z Computer Science. Córka skończyła inżynierię w Oksfordzie. Pracuje nad doktoratem i uczestniczy w projekcie realizowanym przez Imperial College w Londynie! Chodzi o zaprojektowanie i zbudowanie mikroskopu, który w 2007 roku poleci na Marsa, żeby badać jego powierzchnię. Zespół jest trzyosobowy. Hania przygotowuje specjalne podkładki sylikonowe, na których będzie się zbierał marsjański kurz, robi też oprogramowanie, bo nie mogą sterować mikroskopem z Ziemi i będzie na Marsie myśleć sam. Na tej płytce sylikonowej będzie wygrawerowane nasze nazwisko! Będzie nasz ślad na Marsie!

Ja prowadzę wykłady. Jeżdżę z mężem na konferencje, bo zbieram najświeższe informacje, żeby zaprezentować je na zajęciach. Mamy podwójne obywatelstwo, kilka razy do roku jeździmy do Łodzi.

Magda Żernicka-Goetz, biolożka: Intrygowały mnie pierwsze etapy rozwoju zarodka

Gdybym nie była córką swojego ojca, pewno zajmowałabym się badaniem mózgu. To najbardziej tajemniczy i frapujący organ naszego ciała. Ale tata był znanym neurobiologiem, więc gdybym poszła w jego ślady, nie uciekłabym od porównań.

Z pewnością jednak ojciec przekazał mi fascynację biologią. Rodzice skończyli medycynę w Łodzi i po przyjeździe do Warszawy przez szereg lat mieszkaliśmy w Instytucie Nenckiego, tuż obok laboratorium mojego ojca.

Studia były genialne. Jak przechodziłam kurs immunologii, myślałam, że to właśnie to, a kiedy genetyki - ach, to musi być genetyka! Kiedyś poszłam na wykład z biologii rozwoju prof. Andrzeja Tarkowskiego. W liceum uważałam, że nie ma nic nudniejszego: gastrulacja, mezoderma, entoderma. Ale profesor mówił o tym w taki sposób, że wydało mi się to jedną z piękniejszych rzeczy, jakimi można się w życiu zajmować. Pokazywał w swoich doświadczeniach niesamowitą plastyczność komórek - że można je łączyć, zamieniać miejscami, a one dostosują się do nowej sytuacji. To był okres pierwszych prób klonowania, manipulacji zarodkami.

Po studiach profesor zaproponował mi pracę w swojej katedrze. To było spełnienie marzeń. Robiłam badania do doktoratu i uczyłam studentów. I tak by pewnie zostało, gdybym nie dostała stypendium Sorosa do Oksfordu.

Po powrocie obroniłam doktorat i zaczęłam dostawać propozycje powrotu do Anglii. Decyzja o wyjeździe była ciężka. W Polsce był cały mój świat: rodzice, wymarzona praca, mąż, dom pod Warszawą, bezpieczna przyszłość. Ale jak odrzucić szansę, która otwierała się przede mną w Anglii? Postanowiłam pojechać na rok, dwa.

Podczas wakacji odwiedziłam Instytut Biologii Rozwoju i Nowotworów w Cambridge, jeden z najlepszych ośrodków na świecie. Skontaktowałam się z prof. Martinem Evansem, który odkrył komórki macierzyste. W trakcie rozmowy Martin zaproponował mi współpracę! Ale sama musiałam znaleźć pieniądze na mój projekt. Wystąpiłam o stypendium do międzynarodowej organizacji EMBO i - mimo że Polska nie była wtedy jej członkiem - dostałam pieniądze na dwa lata badań.

Intrygowały mnie pierwsze etapy rozwoju zarodka.

Czy na początku jest chaos? A może jest jakiś mechanizm, który reguluje rozwój zarodka w pierwszych dniach życia? Ale jak odróżnić poszczególne komórki?

Moim pierwszym celem było opracowanie metody znakowania komórek za pomocą fosforyzującego białka meduzy. To nie chciało działać, bo meduza żyje w zimnych wodach i w wyższej temperaturze jej fluoryzujące białko nie świeci. Wtedy wiele grup nad tym pracowało i była olbrzymia konkurencja. Na szczęście nie zdawałam sobie z tego sprawy. Zmodyfikowałam sekwencję DNA białka odpowiedzialną za temperaturę i zadziałało! Wkrótce opracowaliśmy też inne techniki: 'malowanie' zarodków, przyklejanie maleńkich fluoryzujących 'mikrosfer', techniki modulacji informacji genetycznych w pojedynczych komórkach.

Kiedy stypendium dobiegało końca, wystąpiłam do fundacji Lister, która co roku przyznaje stypendium na pięć lat badań pięciu osobom z Anglii, i wygrałam! Mogłam stworzyć własną grupę w Cambridge. Dziś, żeby odnieść sukces w nauce, niezbędna jest własna grupa - ambitna i oddana.

Postanowiłam zbadać, czy miejsce wniknięcia plemnika do jaja ma znaczenie. Okazało się, że tak - ma wpływ na granicę podziału komórki, zostaje 'zapamiętane' przez jajo. Wyniki opublikowano w 'Nature' i to nam otworzyło drogę w świat.

Jednak najważniejszym okazało się odkrycie, że gdy zarodek się dzieli, powstające komórki nie są jednocenne i wyciągnięcie jednej z nich nie wpływa na dalszy rozwój zarodka. Czyli że badania prenatalne, które usuwają pojedyncze komórki, są bezpieczne. To odkrycie spowodowało zmiany w podręcznikach do biologii, w których twierdzono, że komórki aż do późnych stadiów rozwoju są identyczne.

Davida, mojego drugiego męża, poznałam na konferencji na temat 'szkieletu' komórki. Jest genetykiem, pracuje nad podziałami komórek nowotworowych. Ponieważ sam jest naukowcem, rozumie moje oddanie nauce. Bardzo kocham takie życie, ale ono ma swoją cenę. Mam wspaniałą córkę, ale nie mogę poświęcić jej tyle czasu, ile bym chciała. Moje dawne pasje - kino, teatr, malowanie i spotkania z przyjaciółmi - obecnie są rzadką przyjemnością. Gdyby nie to, że kocham tę pracę, nie dałabym rady.

Chciałabym dogłębnie zrozumieć pierwsze siedem dni naszego życia. Ale im więcej wiemy, tym więcej stawiamy pytań.

Anita Prażmowska, historyczka: W doktoracie zakwestionowałam to, czy w 1939 roku Anglicy rzeczywiście zobowiązali się do obrony Polski

Mama była Angielką, mechanikiem samolotowym, ojciec - Polakiem, pilotem. Po wojnie ojciec wrócił do Polski i przywiózł ze sobą brankę - angielską żonę. Pochodziła z klasy robotniczej, ale przez Polaków traktowana była jak dama, bo Angielka to było coś.

Żyliśmy na dziwnym marginesie - mówiliśmy po angielsku, nie byliśmy katolikami. Czułam się Angielką aż do momentu, kiedy odwiedziłam Anglię i zrozumiałam, że dla nich jestem Polką. Nie potrafili nawet wymówić mojego nazwiska. Dzieciństwo w Polsce było szczęśliwe. Czułam się kochana. Ojciec nas bił, ale ludzie wokół byli dla mnie oparciem i źródłem ciepła. Polacy kochali dzieci.

Kiedy miałam 19 lat, rodzice się rozwiedli, wyjechałam z mamą do Anglii. Ona pochodziła z północy: ogromna bieda, górnicze slumsy. W Polsce bieda była optymistyczna. Wierzyło się, że kolejny plan pięcioletni wszystko naprawi. Dzieci w szkole dostawały posiłki, te zdolne mogły iść na uniwersytet. Klasa robotnicza w Anglii nie miała nadziei. Podział klasowy w latach 70. był silny i jest tak do dziś. Mama pytała: 'Uniwersytet? Po co się wybijać nad własne środowisko?'.

Złożyłam papiery na historię w Birmingham. Na egzaminie na pytanie, czemu chcę studiować, powiedziałam: 'Żyję w dwóch światach, komunistycznym i kapitalistycznym. Muszę zrozumieć podłoże historyczne tego podziału'.

Na początku zastanawiałam się, która książka jest aprobowana, a która trefna. Patrzyli na mnie jak na wariata. 'Wszystkie książki można czytać!'. Ta cudowna samodzielność! Mogłam kwestionować wszystko. 'Co ty o tym myślisz?' - pytali profesorowie. Kładli nacisk nie na fakty i daty, ale na to, jak je analizowałam.

Któregoś dnia poproszono mnie na policję - angielskie Secret Service chciało mnie wykorzystać do szpiegowania! Władze uczelni mnie obroniły.

Polonijne getto omijałam. Bo gdy czasem wpadałam do polskiego sklepu, od razu słyszałam: 'Dlaczego nie widzimy pani na mszy? Za dużo pani mówi po angielsku, ma pani po polsku zły akcent!'. To byli często nieszczęśliwi ludzie. Wielu przeszło przez Rosję, przez tragedie, a w Anglii ci oficerowie, prawnicy, inteligencja pracowali fizycznie. Często nie znali nawet języka!

Po studiach zdecydowałam się robić doktorat na temat stosunków polsko-angielskich przed wojną i pojechałam do Warszawy szperać w archiwach. Mentalność Polaków była dla mnie już nie do zaakceptowania. 'Anita, córka Jana'. Jak mnie to denerwowało! Byłam feministką. W Polsce mężczyźni byli jak obiekty archeologiczne. Kobiety nic nie wiedziały o środkach antykoncepcyjnych. Pójść na randkę z kondomem w torebce według nich mogła tylko prostytutka. Nawet lekarka skrzyczała mnie, że biorę pigułki. 'Wygodna pani jest!' - powiedziała. Spotkałam kobiety, które w wieku 35 lat miały za sobą dziesięć przerwanych ciąż! Jedna studentka powiedziała: 'Wiesz, Anita, ty tobyś poszła z byle kim za paczkę papierosów'. 'Gdyby mi się podobał, poszłabym i bez paczki!' One wolały udawać, że się upiły i nic nie pamiętają.

W pracy doktorskiej zakwestionowałam to, czy w 1939 roku Anglicy rzeczywiście zobowiązali się do obrony Polski. Większość historyków traktuje to zobowiązanie poważnie, ale jeśli spojrzymy w archiwa, to widać, że to był jedynie dyplomatyczny wykręt.

Polską dyplomację trzeba oceniać według normalnych kryteriów. W Polsce historia to obrona świętych pojęć - że cierpieliśmy, że byliśmy ofiarami. Nie lubię takiego podejścia. To stwarza psychozę męczennictwa. Wielu historyków pisze rzetelnie o historii, ale oni nie zdobędą takiej popularności jak Norman Davis. 'Anglik, a wie, jak cierpieliśmy!' Narody potrzebują mitologii, ale historyk nie powinien się tym zajmować. Żadna z moich pięciu książek nie została przetłumaczona na polski.

Po doktoracie pracowałam na uniwersytecie w Glasgow. Zakorzeniłam się. Pytanie o tożsamość powróciło, kiedy zdecydowałam się na dziecko. Mój partner Jan jest Anglikiem polskiego pochodzenia. W domu postanowiliśmy mówić po angielsku, nie mieliśmy obaw, że 'naród straci jeszcze jedną duszę'. Nie mamy ślubu, nasze dziecko jest bękartem, ale córka była jedną z niewielu dziewcząt w szkole, których rodzice się nie rozeszli.

Od 14 lat wykładam w London School of Economics. Dwa lata temu zostałam profesorem. Bez względu na to, gdzie mieszkam, określam się jako Polka. Anglia jest tylko dodatkiem.




Colberg - 2006-11-09, 16:59
Jak już musisz cytowac, to nie zapomnij podac źródła: "Gazeta Wyborcza".



Stavro - 2006-11-09, 17:10

Jak już musisz cytowac, to nie zapomnij podac źródła: "Gazeta Wyborcza".

dobra ... nie zapomne...



Hayes - 2006-11-09, 19:19
troche przydługi ten artykuł




Stavro - 2006-11-10, 08:08

troche przydługi ten artykuł

no dlugi...ale moze ktos przeczyta do konca...



Hayes - 2006-11-10, 10:07
aaa na końcu jest mały błąd- Norman Davies jest Walijczykiem.

przeczytałem do końca



Stavro - 2006-11-10, 10:09

aaa na końcu jest mały błąd- Norman Davies jest Walijczykiem.

przeczytałem do końca


to teraz mi stresc w 3 zdaniach



Hayes - 2006-11-10, 11:24
Polki są zdolne i utalentowane. Nie mogą realizować swoich pasji w Polsce. Dopiero za granicą w mogą się w pełni temu poświęcić.
Powered by wordpress | Theme: simpletex | ©